Adama Robińskiego „Kiczery. Podróż przez Bieszczady”

01 kwietnia



Gdybym miała kiedykolwiek napisać coś o Bieszczadach, bardzo bym chciała, żeby moje pisanie było choć odrobinę podobne do tego, jak pisze Robiński. Bo to niełatwa sprawa - nie wpaść w sidła zastawione legendą, nie pisać o tych okolicach jak o rodzimym Dzikim Zachodzie, a jednocześnie nie zgubić uważności i wrażliwości na piękno przyrody, pisać o tym pięknie obszernie i nie wpaść w kliszę.

Legenda, wywiedziona z rzucania tego wszystkiego i opowieści o bieszczadzkich zakapiorach, każe Robińskiemu odwołać się do innej krainy wyobrażonej - Patagonii opowiedzianej przez Bruce'a Chatwina. I tak, jak rzucających się na Patagonię po lekturze In Patagonia czekało gorzkie rozczarowanie, tak rozczarowani będą ci, których w Bieszczady pociągną opowieści rodem ze Stachury i odbiją się od drzwi Siekierezady obleganej przez turystów. Przy całej melancholii zrodzonej przez ten punkt widzenia, udaje się jednak autorowi nie wpaść również w gorzkie kiedyś to było - pisze nie tylko o historycznych zawirowaniach, takich jak wysiedlenia w ramach Akcji Wisła (wiedziałam), czy historia bieszczadkich Greków (nie wiedziałam), ale i przypomina, że wcale nie tak dawno temu nikomu do głowy by nie przyszło iść w góry dla widoków - bo i po co?


Na te opowiastki nakłada się płynnie opis samej włóczęgi, bo autor bez żadnego konkretnego planu snuje się po terenach przygranicznych i dużo w jego narracji jest samego przemieszczania się, przemierzania kilometrów i związanych z tym obserwacji, częstokroć dość ponurych, związanych ze zrywkami, którymi przeorane są bieszczadzkie lasy, z eksploatacyjną gospodarką leśną, ze znikającymi drzewami, bronionymi stanowiskami orlika i kłusowanymi wilkami. Jednocześnie pisze jednak o gubieniu się w gęstwie lasu i natykaniu się na tropy ich dzikich lokatorów. Słowem - pisze przyrodę niejednoznaczną, krzywdzoną i eksploatowaną, a jednocześnie wciąż witalną.

Co boli, to skrótowość i powierzchowność niektórych epizodów podróży - o już nieistniejącym w tym miejscu festiwalu Goa Dupa autorowi udaje się napisać cały jeden akapit, co, choć związane bezpośrednio z okolicznościami, pozostawia uczucie niedosytu. Szczególnie ubodła mnie pod tym względem relacja z łupkowskiej chatki na Końcu Świata, która pozostaje moim nieosiągniętym celem i do której autor dociera, lecz pisze o niej, jak na mój gust, zdecydowanie zbyt mało. Mając świadomość, że jest to związane ze specyfiką opowieści, którą nam autor serwuje, a która zakłada ciągłe bycie w drodze, chciałabym się jednak w niektórych z miejsc, które mija, zatrzymać na dłużej, a niektórych z rozmówców, których spotyka, bardziej pociągnąć za język.

Wciąż jest to jednak coś, czego o Bieszczadach jeszcze nie czytałam - reportaż, ale nie wykaz faktów, zaznajamiający z historią, ale nią nieprzytłaczający. Relacja, która nie pozwala sobie na wpadnięcie w ton zakapiorsko-hippisowskiej legendy o włóczędze, ale jednocześnie zdradza pokłady czułości, sentymentu i uwagi dla stron, w których nie tylko ja, a jak twierdzi Robiński w podziękowaniu, co piąty Polak wchodził w dorosłość, a co dziesiąty nie wyobraża sobie bez nich życia.

zerknij też tutaj:

0 komentarze

(popularności)