Bazie, a jakby Harenda - „Schodami w górę, schodami w dół” Michała Choromańskiego



Zakopane było jednym z najważniejszych punktów na mapie młodopolskiego artysty - swoboda tworzenia, jakiej dostarczało podhalańskie środowisko, idealistyczny patriotyzm i fantastyczny tatrzański folklor - to wszystko sprawiło, że akurat tam ściągali tłumnie najwięksi tych czasów. Sienkiewicz, Witkacy, Żeromski - wszyscy oni  przyjeżdżali do Zakopanego tworzyć, dyskutować i - jak to zwykle z bohemą bywa - robić zamieszanie.

A tu? Tu nie Zakopane, a Bazie, ale poza tym, zdawałoby się, wszystko podobnie - panorama barwnych postaci, artystów i całej reszty, które między sobą wchodzą w dziwne, powikłane często relacje, plotkują co niemiara. I aż dziw bierze, że w tak małej mieścinie tyle może się dziać! No bo jest monumentalna wdowa, która swojemu zmarłemu mężowi wystawia równie monumentalną tumbę, jest architekt Ordęga, który nie ma... Jest jasnowidz-morfinista, a wreszcie jest Nitonicki, młodziutki, zaledwie dziewiętnastoletni malarz, który nie bardzo jeszcze wie, co o tym wszystkim myśleć.

Tu, to jest - w Schodami w górę, schodami w dół Michała Choromańskiego. Ale, cóż nam tam pisarz, było o malarzu - to właśnie z perspektywy Nitonickiego obserwujemy sprawy i spraweczki kolorowego spektrum bohaterów zbudowanych tak dobrze, że aż dziw bierze, że nie mają dokładnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Bo choć niektórzy, a nawet większość z nich, biorą coś sobie z prawdziwych przyjaciół Choromańskiego - wdowa Dragina Łucka na przykład ma sporo wspólnego z inną wdową, Marią Kasprowiczową, a Ordęga - z Karolem Stryjeńskim, też skądinąd architektem - nie znajdziemy w realnych wydarzeniach ani drobiny tego, co dzieje się w książce. A mimo to nieobca jest nam w czasie lektury atmosfera skandalu, jakbyśmy podglądali ciemne sprawki faktycznie istniejących ludzi i zaglądali gdzieś, gdzie nam niezupełnie zaglądać wolno; ot, taki dodatkowy dreszczyk emocji.

Schodami w górę, schodami w dół jest lekturą zabawną, przez większość czasu lekką, ale w ostatecznym rozrachunku smutnawą. Sprawia to czas akcji - lato '39 i czarne chmury, które wiszą nad głowami naszych bohaterów, nie do końca może jeszcze zdających sobie z tego sprawę, ale w każdym razie - przeczuwających. I niby wszystko jest jak zawsze, ale dziwne rzeczy się dzieją, bo w spokojnych zwykle Baziach nagle oskarżenia o szpiegostwo, nagle antysemityzm. Choromański w swojej zmyślonej miejscowości uchwycił zupełnie niezmyśloną atmosferę u samego jej schyłku; tę młodopolską bohemę opisał w momencie, gdy już za moment miała raz na zawsze zniknąć, przykryta gruzami i lejami po bombach. I to odchodzenie udokumentował, lakonicznie, w kilku zdaniach. Pisze, że To, że jedyny bombowiec, który przelatując nad Podbaziem rzucił swe bomby akurat na wzgórze, gdzie znajdowała się pagoda, sławetne schody, grota, a nawet pobliska osada Wachledów - to było tylko małym detalem (...). A nam robi się przykro, mimo, że to wszak tylko wymyślony dom w wymyślonej mieścinie.

Powieść Choromańskiego to nie jest może coś od A do Z, żadne monumentalne, niesamowite dzieło na skalę wielką albo i jeszcze większą, ale pozostaje z humorem napisaną, dosadną książką ze zgrabnymi wątkami sensacyjnymi, charakterystycznymi postaciami z rodzaju tych, które się długo pamięta i z nietypową atmosferą. A to wszystko z posypką z jakże przecież przez wszystkich kochanej melancholii. Słowem - jest co najmniej godnie, a przede wszystkim - przyjemnie, bo miło raz na jakiś czas poczytać literaturę nie głupią, ale też nie pozującą się na niesamowicie ambitną. Warto takie książki czytać. O, i warto czytać posłowia, byłabym zapomniała - ta miła powiesć i posłowie ma co najmniej miłe.

Wielkie dzięki Państwowemu Instytutowi Wydawniczemu za egzemplarz recenzencki.

(popularności)