Co tu napisać - o "Dziedzictwie" Ann Patchett


Często zdarza mi się, że po zakończeniu lektury czuję irytację. Na niedokończone wątki, na niedopowiedziane zakończenie, na niespełnione oczekiwania. Rzadziej, ale też wcale nie tak rzadko zdarza się, że czuję niedosyt i natłok myśli napierających na głowę. Wszystkie te, negatywne przecież odczucia, bledną jednak w zestawieniu z tym, co czułam zakończywszy lekturę nowej powieści Ann Patchett; w mojej główce tudzież w serduszku nie było bowiem nic, prócz może lekkiego znudzenia i to z tego powodu odwlekałam pisanie recenzji na ile tylko mogłam, a i teraz nie spodziewajcie się tekstu długiego czy rozbudowanego.


Dziedzictwo na pierwszy rzut oka zapowiadało się - nie przesadzę chyba - doskonale. Akcja rozciągnięta na pięćdziesiąt lat, zawiłe koligacje rodzinne, a na dodatek (o czym blurb już nie wspomina) ulubiony przez Hannę motyw powieści wewnątrz powieści. Słowem - to, co tygryski lubią najbardziej. Aby streścić akcję w kilku słowach: zaczyna się toto na chrzcinach córki Beverly i Fixa, podczas których to obserwujemy początek końca ich małżeństwa zainicjowany przez pewną ilość ginu, pomarańcze i przypadkiem zaproszonego dżentelmena imieniem Bert. Tak mniej więcej rozpoczyna się ciąg wydarzeń przełomowych i ważnych dla obu rodzin, a prowadzących... Bóg wie gdzie.

Dobrze to wygląda, co więc poszło źle? Z odpowiedzią na to pytanie może być problem, bo właściwie... Trudno jednoznacznie wskazać. Akcja jakaś jest, bohaterowie też są jacyś, ani jedno, ani drugie nie irytuje specjalnie - ciąg przyczonowo-skutkowy jest logiczny, logicznie postępują przedstawiciele obu rodzin. Brakuje jednak tego, co sprawiłoby, że będziemy ich losy śledzić z zapartym tchem, wraz z nimi ciesząc się, płacząc czy przeklinając parszywy los. Może wynika to z przeskoków w czasie, którymi co rusz raczy nas powieść, a przez które poznajemy nie tyle samych bohaterów, co losowe sytuacje z ich życia. Skutek jest niemniej dość przykry - o ile normalnie mnie to raczej nie spotyka, tym razem przez pierwszą połowę książki miałam problem z zapamiętaniem, kto jest kim.

O samym języku też niewiele właściwie można powiedzieć; nie jest on ani na tyle zły, by przeszkadzać w lekturze, ani na tyle dobry, by przykuwać uwagę, jest po prostu transparentny, tak, jak transparentna jest cała ta powieść w moim odbiorze. Gdzieś umknęło mi to, czym zachwycali się inni, co uczyniło tę powieść książką roku według New York Timesa i Washington Post. Jeśli chcecie - zmierzcie się z nią osobiście i może Was zachwyci - powiedzcie mi wtedy, czym. I cóż na zakończenie; chciałabym powiedzieć, że Dziedzictwo spłynęło po mnie jak sok pomarańczowy, który jest ważnym rekwizytem jego akcji, ale nawet to porównanie mija się z prawdą, bo ostatecznie sok pomarańczowy jest dość lepki i plami ubrania, a na mnie po tej całkiem sporej ilości literek nie została nawet plamka.

Serdeczne dzięki wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.

(popularności)