"Czerwony Tybet. Komunizm w Krainie Śniegu" - Robert Stefanicki



Pomyśl przez chwilę o Tybecie. Co przychodzi Ci do głowy? Malownicze, zaśnieżone szczyty? Mnisi w barwnych szatach? A może powiewające na wietrze flagi modlitewne? Tak, to właśnie Tybet. Nie sądzę jednak, by w Twoich myślach pojawiały się hasła, takie jak komunizm czy samospalenie... To też Tybet. Jak jedno państwo może mieć dwa tak diametralnie różne oblicza, być jednocześnie piękne i zacofane, niepoddające się sinizacji, choć mówiące prawie wyłącznie po chińsku, żyjące nadzieją i pogrążone w beznadziei? Cóż, to właśnie Tybet.

Reportaż Roberta Stefanickiego to przede wszystkim szczegółowe sprawozdanie w trzech wypraw do Tybetu odbytych w latach 2002-2013. Wraz z autorem obserwujemy przemianę zacofanego, zaściankowego państewka, patrzymy, jak Lhasa - stolica Tybetu - ze starego, urokliwego miasta zmienia się powoli w betonową dżunglę i jak burzone są klasztory, a w ich miejsce stawia się ładniejsze, czystsze fasady udające już tylko miejsce kultu. Oprócz tych oczywistych zmian, widzimy także zmieniającą się mentalność Tybetańczyków stopniowo przechodzącą z woli walki w poczucie beznadziei, a mimo to próbujących zachować odrębność.

"Czerwony Tybet..." spełnił w moim przypadku głównie rolę edukacyjną.Dla przykładu, przed przeczytaniem tej książki Tybet postrzegałam tak, jak chyba większość Europejczyków - jako kolebkę buddyzmu, kraj, którego mieszkańcy stoją na wyższym poziomie duchowym, a w dodatku są pokojowo nastawieni do wszystkiego, co żyje. Brzmi pięknie? Tak się tymczasem składa, że praktycznie do czasu chińskiego podboju, w Tybecie panował system feudalny dobrze znany nam ze średniowiecza, to znaczy - kasta rządząca, w znacznej części złożona z duchowieństwa i masy niewyedukowanej biedoty. Krajem pokojowym też trudno Tybet nazwać, skoro ok. VII wieku miał pod kontrolą większość sąsiednich państw, z których bynajmniej żadne nie skapitulowało bezkrwawo. Długo by jeszcze wymieniać tego typu sprzeczności między Tybetem takim, jakim go znamy czy kojarzymy, a takim, jakim opisuje go Stefanicki.

Zasadniczą zaletą tego reportażu jest fakt, że autor pozostawia nam pole na wolną interpretację. Stefanicki nie próbuje być opiniotwórczy, przedstawia zarówno wady, jak i zalety chińskiej ekspansji na Tybet - pisze zarówno o Tybetańczykach, którzy cierpią nie mogąc wyznawać własnej religii, o mnichach torturowanych w więzieniach, jak i o wyjściu z owego feudalistyczno-zaściankowego systemu, co Kraina Śniegu zawdzięcza Chinom. Nawet samo zakończenie nie jest jednoznaczne, bo wbrew pesymistycznej wymowie końcowych rozdziałów, autor cytuje na końcu Wanga Lixionga i jego optymistyczną wizję wyzwolenia Tybetu.

Jedno, co może się w "Czerwonym Tybecie" nie podobać - to nie jest łatwa książka. I nie chodzi tu nawet o to, że dotyka trudnej tematyki, choć, fakt faktem, ta nie należy do najłatwiejszych i nie znam chyba nikogo, kto z przyjemnością czytałby o samospaleniach, nie w tym jednak rzecz. Utrudnieniem może być namnożenie nazwisk i historycznych faktów w niektórych rozdziałach, przez co chwilami przez książkę wręcz się brnie. Biorę jednak poprawkę na to, że trudno opowiadać o jakimś kraju i robić to w sposób wiarygodny nie odwołując się do jego historii. A gdyby ktoś pogubił się w tej zawiłości, na ostatnich stronach książki znajdzie zgrabne kalendarium prowadzące go przez najważniejsze wydarzenia w historii Tybetu.

Z półki w bibliotece zgarnęłam "Czerwony Tybet" głównie dlatego, że zaintrygował mnie tytuł w połączeniu z piękną okładką i nie zawiodłam się. Jeśli zobaczycie kiedyś tą książkę w pobliżu - sięgnijcie po nią i przekonacie się, że naprawdę warto.

(popularności)