Mejksykańska Masłoska - o "Jankeskim fajterze" Aury Xilonen


Okładka jest... Podejrzana. No bo, jeśli się jest kimś (mną) kogo nie bawią biografie sportowców, to ten agresywnie wyglądający pan z rękawicami na równie agresywnym tle raczej nie wróży dobrze. Ale ale, nie skreślajmy od razu, zajrzyjmy na tę stronę okładki, która zazwyczaj więcej mówi o książce, a tam: Jakby skrzyżowanie Doroty Masłowskiej z Eduardem Mendozą przenieść na pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Czyli - intrygująco na tyle, że nawet, jeśli nie jest się fanem szczególnym Masłowskiej tudzież Mendozy (to znowu ja), aż bierze chętka, żeby sprawdzić, co z tego szalonego miksu wynika. No właśnie, co wynika?


Tytułowy Jankeski fajter, czyli Liborio, meksykański imigrant, zabijaka i pracownik księgarni nie ma w życiu łatwo. Bo imigrantem jest, jak przystoi, nielegalnym. Bo nie ma niczego i nikogo ani po tej, ani po tamtej stronie granicy. Bo pewnego pięknego dnia rzuca się bronić honoru nieznajomej dziewczyny. Z pięściami oczywiście. Od tego incydentu zaczyna się szalony i dość dziwny ciąg wydarzeń, który naszego biedaczynę z ciasnego, ale wypełnionego książkami poddasza zaprowadzi w miejsca. Miejsca dobre, miejsca złe - jak to w życiu.

Pierwszą rzeczą, która w debiucie Aury Xilonen może albo zaczarować, albo odstraszyć natychmiast jest język; cudowna, szalona mieszanka mowy potocznej i dziwacznie przekręconych wtrętów z angielskiego (na czele z padającym mniej więcej co pół zdania fakin). Mnie to, że Niebo zaczyna niebieszczeć raczej zachwyca, niż cokolwiek innego, ale wiem dobrze, że tego typu dziwadełka nie wszystkim i nie zawsze przypadają do gustu - przykładem Masłowska, do której przecież właśnie ze względu na językowe eksperymentatorstwo porównują młodą Meksykankę, a z której prozą zderzyłam się dość boleśnie parę lat temu. Toteż - przed zakupem radzę zapoznać się z treścią paru stron przynajmniej.

Wyliczając dalej, kolejną rzeczą, a właściwie nie rzeczą, bo osobą, która w czytelniku może wzbudzić różne uczucia jest sam główny bohater. Liborio mimo pozorów nie jest bowiem osiedlowym Sebą w wersji meksykańskiej - to myślący dużo i oryginalnie młody człowiek (i to młodszy, niżby to wynikało z jego doświadczeń). To, plus niedomiar miłości sprawia, że wewnętrzny dialog bohatera (mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową, dobrą narracją pierwszoosobową, rzadkość warta odnotowania) to czasem inteligentne (przeintelektualizowane momentami?) wypowiedzi, czasami teksty warte wspomnianego już sebixa, a czasem przebłyski wrażliwości chłopca, którym Liborio przecież jest. Czyli - obraz dość skomplikowany i niejednorodny, mogący sprawić, że albo natychmiast zapiszemy się do fanclubu bohatera, albo (być może, nie doświadczyłam, więc mogę tylko podejrzewać) od początku do końca lektury będzie on nas irytował.

Co nie wyszło na pewno? Nie do końca udało się rozłożyć tempo akcji. Przez ostatnich kilkadziesiąt stron ma się wrażenie, jakby książka nieco wytraciła impet i tylko rzucała w nas losowymi happyendami, po prostu po to, żeby jakoś zamknąć akcję. Pozostawia to, oprócz ciepełka wynikającego z tego, że dla odmiany coś dobrze się kończy (ostatnio dość rzadko to ciepełko odczuwałam, więc doceniam) leciutki niesmak, ale jako, że to debiut, a autorka w chwili wydania miała całe 20 lat - wybaczam. A zresztą, wybaczyłabym i tak.

Wybaczyłabym, bo ostatecznie Jankeski fajter to kawałek bardzo dobrej, rozpędzonej bardziej niż Pendolino, pełnokrwistej literatury. Taki powiew świeżości i nieco egzotyki. A przy tym nie powieść przerażająco wymagająca, nic, co by mogło dobić w środku pracowitego tygodnia. No i przede wszystkim, miejmy nadzieję - zapowiedź kolejnych równie, a może i bardziej interesujących tworów spod pióra Aury Xilonen. Miejmy nadzieję, że powstaną i, że przydryfują na nasz rynek wydawniczy.

A na dobitkę polecam wywiad z autorką, który mnie ostatecznie przekonał, że chcę to przeczytać.
Serdeczne dzięki wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.

(popularności)