Nie po okładce - Kurt Vonnegut, "Syreny z Tytana"


Mój strych to kopalnia skarbów. Od czasu do czasu odsuwam klapę, wchodzę na górę i otwieram zakurzone kartony w poszukiwaniu książek. I jeśli tylko po drodze uda mi się nie zadławić na śmierć kurzem ani nie zostać przygniecioną zwałami rupiecia wszelkiego - na dole ląduję już ze sporym zapasem na najbliższy czas. Tak w mojej biblioteczce znalazł się Irving, tak poznałam Viana, tak też udało mi się odbyć nie pierwszą i z pewnością nie ostatnią randkę z Kurtem Vonnegutem.

Najpierw jednak z trudem powstrzymałam krzyk przerażenia cisnący się na usta na widok okładki, bo wydane przez (szczęśliwie chyba już nieistniejące) wydawnictwo Da Capo Syreny z Tytana ubrane są w bodaj jedną z najbrzydszych szat graficznych, jakie zdarzyło mi się oglądać, a wiem, co mówię, bo kawerniany cykl Najbrzydsze dzieci grafików książkowych śledzę na bieżąco. I owszem, są rzeczy, na które weźmiemy poprawkę biorąc pod uwagę fakt, że to wydanie z końca ubiegłego wieku, ale użycie na jednej okładce czterech różnych czcionek i paskudne, tyle tylko, że nawiązujące do treści powieści ilustracje wklejone w galaktyczne tło do takowych nie należą. Jest w tej tej tragedii tylko jeden element, który mógłby jakoś zachęcić potencjalnego czytelnika - znane skądinąd nazwisko pisarza. Zamieszczam niżej link do tego graficznego piekiełka, ale ostrzegam - odszkodowań nie wypłacam.

Jeśliś głupi odważny - klikaj

Ponarzekaliśmy sobie - teraz czas na zachwyty. Wszak każdy wie, że nie należy książki oceniać po okładce (ani po blurbie), a Syreny z Tytana potwierdzają to w całej okazałości. Zanim jednak przejdziemy do ochów-achów, przydałoby się jednak powiedzieć jeszcze, o czym toto jest właściwie. A rzecz traktuje wbrew nazwie nie o syrenkach, a o Malachiaszu Constancie, człowieku nieprzyzwoicie bogatym i obdarzonym poczuciem misji. Poczucie owo wynika z faktu, że Malachiasz wie dokładnie, co oznacza jego imię i nazwisko: Wierny Posłaniec. Czeka więc sobie nasz Posłaniec na wiadomość, którą miałby przekazać - wiadomość, jak mniema, od samego Pana Boga. Dlatego też nie jest zbyt zdumiony, gdy pewnego dnia dowiaduje się, że został pierwszym człowiekiem zaproszonym na materializację Winstona Nilesa Rumfoorda i jego psa. Nie przewiduje jednak i wcale nie jest mu zbyt na rękę podróż na krańce Układu Słonecznego i z powrotem, nie wspominając już o wszystkich podłościach, których dopuści się po drodze. I to w imię czego? Kawałka blachy stanowiącego część zamienną jakiegoś statku z innej galaktyki?

Wygląda to wszystko na pierwszy rzut oka nieco zagmatwanie i takie jest w istocie - Vonnegut po pierwszych kilkudziesięciu stronach, na których nie dzieje się aż tak wiele, rzuca swoich bohaterów w coraz to bardziej absurdalne i nieprzewidywalne sytuacje. Nie waha się tworzyć własnych praw i zjawisk rządzących niby to podobnym do naszego Układem Słonecznym, na czele z infundybułą chronoklastyczną, którą tłumaczy w fantastyczny sposób:


CHRONOKLASTYCZNA INFUNDYBUŁA
Wyobraź sobie, że twój tatuś jest najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na świecie, że wie wszystko, czego tylko można chcieć się dowiedzieć, i we wszystkim ma absolutną rację, a w dodatku potrafi udowodnić, że we wszystkim ma absolutną rację. A teraz wyobraź sobie inne miłe i grzeczne dziecko, które mieszka w innym miłym i sympatycznym świecie, oddalonym od nas o milion lat świetlnych, i którego tatuś jest najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na tamtym odległym, sympatycznym świecie. I wyobraź sobie, że tamten tatuś jest dokładnie tak samo mądry i nieomylny jak twój tatuś. Obaj tatusiowie są najmądrzejsi i obaj mają rację.
Tylko że gdyby się kiedykolwiek spotkali, kłóciliby się straszliwie, ponieważ w żadnej sprawie nie mogliby się dogadać. Możesz, oczywiście, powiedzieć, że twój tatuś ma rację, a tatuś tamtego dziecka nie ma racji, ale pamiętaj, że Wszechświat jest bardzo wielki. Starczy w nim miejsca na całą masę ludzi, z których każdy będzie miał rację, chociaż nie zgodzi się z żadnym innym.
Obaj tatusiowie mogą mieć rację, a mimo to będą się kłócić straszliwie, gdyż rację można mieć na bardzo wiele sposobów. Są jednak we Wszechświecie takie miejsca, w których jeden tatuś połapałby się wreszcie w tym, co mówi drugi tatuś. W tych miejscach najrozmaitsze prawdy pasują do siebie tak świetnie, jak części słonecznego zegarka, który nosi twój tatuś. Miejsca te nazywamy infundybułami chronoklastycznymi.

Całkiem ładne, prawda?

Pod ozdobnym papierem klasycznego sci-fi z elementami takimi, jak marsjańska inwazja na Ziemię ukrywa się jednak uniwersalna opowieść o poszukiwaniu sensu istnienia. Nie brak Vonnegutowi poczucia humoru i to właśnie ono czyni Syreny z Tytana lekturą przyjemną i dość lekkostrawną mimo niełatwego tematu. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Czy faktycznie sami decydujemy o sobie? Czy coś takiego, jak przypadek w ogóle istnieje? - odpowiedź na te i inne z pytań w wersji vonnegutowskiej jest tak nieoczekiwana, że warto tę niedługą książkę przeczytać choćby dla tego finalnego zaskoczenia. Jedno jest pewne - nie ma lepszego sposobu na pozbycie się typowo ludzkiego egoizmu i przekonania o własnej ważności w skali Wszechświata.

Nie są może Syreny z Tytana dziełem absolutnym – fana science fiction porazi tu przede wszystkim to, jak swobodnie autor traktuje wszelkie rozwiązania technologiczne; bohaterowie powieści często korzystają na przykład z pigułek tlenowych, ale wytłumaczenia działania tychże próżno szukać na jej kartach. Także tempo powieści jest z początku nierówne – przez pierwszych kilkadziesiąt stron nie dzieje się prawie nic, potem zaś czytelnik zostaje wrzucony w wir akcji, w którym chwilami ciężko się połapać. Przede wszystkim jednak jest zbyt… Krótka. 254 strony to jednak niewiele.


Dla kogo zatem? Na pewno dla tych, którym niestraszny traktat filozoficzny przebrany za bajkę o kosmosie. Fanom fantastyki naukowej, bo to ponoć kanon. Tym, którzy chcą się nieco pośmiać i pobawić, bo nie sposób brać tej książki całkiem na poważnie. A oprócz tego wszystkim, którzy nie boją się nowych doświadczeń bo proza Vonneguta (choć jej echa słychać na przykład w powieściach Terry'ego Pratchetta) to z pewnością coś nowego.

Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Syreny z Tytana” Kurta Vonneguta, wydawnictwo Da Capo Warszawa 1997.

Ikony wykorzystane w grafice okładkowej autorstwa Dale'a Humphries.

(popularności)