O zapomnianych projektach i ładnych bibliotekach - Marcel Schwob, „Żywoty urojone i inne prozy”



Jest taki projekt, w ramach którego tłumaczone i promowane są perełki literatury europejskiej z jakiegoś powodu leżące na dnie mrocznego oceanu zapomnienia. Takie cuda, które, choć cudami są niewątpliwie, jakoś nie odcisnęły się w publicznej świadomości. Pierwszym ruchem tego projektu miało być przetłumaczenie na niderlandzki „Lalki” Prusa. Piszę - miało być - bo niestety polska strona projektu lewituje sobie w sieci nieaktualizowana od 2014 roku (holenderska ma się dobrze). Ale to, co w tym całym zamieszaniu interesuje nas najbardziej, to sama nazwa - Schwob. Od Marcela Schwoba. Kim do stu diabłów jest Marcel Schwob?

No właśnie, kto to jest? Na okładce piszą coś o piratach i tajemniczych dziewczynkach, brzmi zachęcająco. Zaglądamy, a tam - rzecz niezwykła - literki. Ale my zrobimy tak, żeby było jeszcze mniej zwyczajnie i przeskoczymy od razu na prawie sam koniec, do posłowia Jana Gondowicza (czytajcież wstępy, posłowia, noty edytorskie - zazwyczaj warto). I już mamy gościa jak na dłoni:

Wie pan, on jest z tych pisarzy, co nie ukazują, tylko ukrywają.

Ukrywają się między innymi, bo na polski zostały przetłumaczone dawno, dawno temu (a przez to dawno mam na myśli około stu lat) aż cztery jego książki. Wszystkie cztery znajdziemy w tym zbiorze, ale spokojnie - nie w wersji sprzedwiecznej dokładnie, a nieco uwspółcześnione i popoprawiane.

Wracając zaś do samego Schwoba, niezły był z niego mól książkowy. Mając niemal nieogarniczony dostęp do zbiorów Bibliothèque Mazarine, grzebał tam, a to, czego się dogrzebał, widzimy między innymi w Żywotach urojonych, oczywiście obficie polane sosem wyobraźni Schwoba.

O daniu, które powstaje w wyniku tego dogrzebywania się powiedzieć, że dobre, to mało. Treść jest w stu procentach zgodna z tytułem - tak, to faktycznie są żywoty. I to jakie! Nie brak tu ani osobistości skądinąd znanych - za przykład niech posłuży Kapitan Kidd, korsarz i okrutnik znany niekoniecznie powszechnie, ale kojarzący się co bardziej zainteresowanym piracką profesją, Równie jednak uważnie, jak nad brytyjskim piratem, pochyla się Schwob nad Koronkarką Kasią. Prezentuje gamę fantastycznych postaci - jest tam podpalacz świątyni Artemidy w Efezie, indiańska księżniczka Pocahontas (tak, ta od Disneya) i wiele, wiele innych w tekstach króciutkich, ale barwnych i fascynujących. Aż ma się ochotę wzorem autora zagłębić w labirynt archiwów i szukać kolejnych przykładów ludzkiej różnorodności.


Kolejny znajdujący się w zbiorze utwór - Krucjata dziecięca - jest w pewien sposób z tą życiorysową formą związana, tym razem jednak wszystkie z przedstawionych króciutkich tekstów to opowieści postaci związanych w jakiś sposób z tytułowym wydarzeniem. Nie trzeba chyba podkreślać, że klimat jest tu dużo bardziej ponury, niż w na poły zabawnych, na poły tragicznych Żywotach - w końcu tragiczna jest osnowa. Krucjaty dziecięce były dwie, obydwie w 1212 roku i pochłonęły tysiące żyć. Cel? Wyzwolenie Ziemi Świętej, Środki? Czystość serca. Co zaskakujące, żadna z nich nie zakończyła się sukcesem.

Następnie jest Księga Monelli, prześliczna, lirycznie smutna opowieść realizująca znany literaturze motyw pisarza i ulicznicy, który zresztą jest Schwobowi znany podobno z autonomii - pierwowzorem Monelli ma być Louise, gruźliczka, którą, jak czytamy w posłowiu wziął [...] do siebie i umilał jej umieranie baśniami. Po dziewczynie pozostał jeden list i Księga z jej dziwaczną, niesamowitą Monellą, której duch przeniknął do wielu innych dzieł, raz niemal doprowadzając tym przenikaniem do sprawy w sądzie.

No i Mim- inspirowane herondasowymi mimami krótkie scenki przesiąknięte antyczną Grecją w tej jej odsłonie, która najmniej pokrywa się z majestatem marmurowych posągów. Bohaterami tych krótkich obrazków są bowiem nie bogowie czy herosi, a postacie takie, jak pogryziony przez pluskwy poeta czy chłopak w przebraniu handlarki rybami. Wątki okołomitologiczne też się wprawdzie pojawiają - głównie w epilogu, ale główna radość płynąca z czytania tego tekstu to właśnie możliwość "pooglądania sobie" starożytnej Grecji z innej, niepodręcznikowej strony.

Trudno w to uwierzyć, ale wszystkie te cuda zajmują łącznie około 300 stron całkiem sporej czcionki. W tak niewielkiej objętości zmieścić taką rozmaitość - ot sztuka, a to chyba rozmaitość właśnie najbardziej mnie w prozie Schwoba urzekła. Tak, jestem urzeczona całkowicie i nieodwołalnie. Nie czyta się tego szczególnie łatwo, w końcu mamy do czynienia z tekstem niezbyt nowym w niezbyt nowym przekładzie, choć nie traktowałabym tego jako wadę - archaiczność ta jest dodaje lekturze sporo uroku i specyficznego klimatu. Ekscentryczne toto, nihilistyczne i chwilami ponure bardzo, ale przepiękne i zasługujące na uwagę bardziej, niż niejedno szeroko zachwalane tomiszcze. Brawo PIW - i za odkopanie tej perełki i za jej wydanie w tak śliczny sposób (za to ostatnie odpowiedzialny jest team grafików występujących jako Fajne Chłopaki). To cudeńko ustawiam między moimi lekturami najulubieńszymi i żałuję, że więcej Schwoba po polsku na razie nie ma... A może ktoś postanowi ten karygodny błąd naprawić?

I na koniec pytanko, a nawet prośba do Was - umarła wprawdzie polska wersja projektu Schwob (jej trupa możecie podziwiać do woli tutaj), ale wciąż możemy mieć swoich Schwobów - pisarzy nieznanych, niedocenionych a tego docenienia wartych. Tak więc, show me your Schwob.


I do napisania!

(popularności)