Tajemnicze lektury, Houellebecq po polsku? - czyli "Na linii świata" Manueli Gretkowskiej


Miło czasami zgarnąć z antykwariatu jakąś książkę zupełnie nieznaną, kierując się tylko tytułem, okładką czy nawet ogólnym przeczuciem i taką rzecz sobie przeczytać, bez bagażu oczekiwań, ocen i opinii innych ludzi, znajomości innych dzieł autora. Ot - jako coś, co może okazać się, ale wcale nie musi. Na tej samej zasadzie miło, gdy się człowiek staje ofiarą takiej akcji promocyjnej, jaką w przypadku Na linii świata wymyślił Znak, czyli w paczce znaleźć rzecz bez tytułu, bez okładki, bez nazwiska autora. I przeczytać ją ot tak, po prostu, a potem dopiero dowiedzieć się, co się właściwie czytało. Dobra promocja tytułu, przemyślana, intrygująca. A książka?


Na linii świata to przede wszystkim historia Nataszy - studentki dorabiającej na boku w wątpliwy sposób, której klient - Tom, programista ze słynnej Doliny Krzemowej - proponuje dość nietypowy układ. Dziewczyna wyjeżdża do Kalifornii, gdzie zostaje opiekunką jego syna. I to z grubsza tyle z tego, co mogę zdradzić, bo dalej jest już tylko dziwniej, bardziej skomplikowanie i dużo bardziej nieprawdopodobnie.

Czego tu nie ma? Teologia plus fizyka kwantowa, cała ta filozofia i symbolika - zwłaszcza pod sam koniec - pływająca w sosie odniesień do współczesnej sytuacji globalnej. Brzmi to ciekawie i faktycznie, w jakiś sposób intryguje, gdzieś tam skłania do pytań, zakrawa (eufemistycznie mówiąc) o psychodelię, a jednak, mimo wszystkich tych smakowitych składników całość jest wątpliwa i momentami ciężkostrawna. Dzięki wszystkim tym polityczno-filozoficznym dodatkom lektura angażuje na tyle, że czyta się dalej, choćby dla połechtania własnego ego, gdy się te wszystkie smaczki umie wyłapać, trudno uniknąć jednak wrażenia, że są one próbą ukrycia tego, że na innych płaszczyznach daleko tej książce do doskonałości.

Zawodzi przede wszystkim tempo akcji - pierwsze 150 stron to bezruch i pustynia jałowa, druga zaś połowa pędzi przed siebie z prędkością tak zastraszającą, że nie nadąża czytelnik, nie nadążają literki na papierze i chyba nie bardzo nadąża też myśl autorki. Końcówka to chaos i myśl jakaś, teoretycznie głęboko filozoficzna i uspokajająca całą tę burzę, ale jakby niezupełnie na miejscu. Trudno zresztą w całej tej głębi uniknąć wrażenia nieustannego ocierania się o sztampę, a gdy poważnie i głęboko nie jest, ma być mocno, szokująco i chyba niesmacznie. To może dlatego pierwsze zdanie tej powieści (a szło to tak:
Jedną z najpiękniejszych części świata jest penis - zaznaczyła kolejne miasto na mapie, obrysowujac je różowym flamastrem w kształ chujka.

 ) ma być jak wiadro zimnej wody wylane na głowę i nie ma za bardzo związku z dalszą treścią. I, nie ukrywam - takie wiadra mogą być orzeźwiające i odświeżać spojrzenie, ale w tym przypadku odniosłam wrażenie, że komuś pomyliły się pory roku i zamiast orzeźwienia w upalny, letni dzień funduje mi mroźny prysznic w środku zimy.

Wszystko to razem - nie poradzę - nie przekonuje mnie zupełnie, ale jedna rzecz się Gretkowskiej udała niewątpliwie; wciąż myślę o Na linii świata. Jest to z pewnością książka na tyle frapująca, że nawet nie kochając jej miłością wielką, ani żadną nawet, można o niej rozmawiać. Trochę tak, jak z Houellebecqiem i gdyby był to debiut - a niestety nie jest - niecierpliwie wyczekiwałabym kolejnych powieści autorki. Może podejdę do tej lub innej powieści Manueli Gretkowskiej jeszcze kiedyś, może do tego czasu przejaśni mi się lub zaciemni w głowie na tyle, że będzie mi do jej pisarstwa bliżej. Póki co jednak, jestem na nie.

Serdeczne dzięki wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.
Wszystkie cytaty za "Na linii świata" Manueli Gretkowskiej, wydanie I, Kraków 2017

(popularności)