Taki ładny zawód, czyli o opowiadaniach Beksińskiego




Przyznać trzeba, że nakręciłam się na tego Beksińskiego niesamowicie. No bo w końcu - okazuje się, że Zdzisław, ten Zdzisław od przepięknych, niepokojących obrazów nie tylko te obrazy robił, zdarzyło mu się też nabazgrać, wprawdzie do szuflady, ale ktoś tę szufladę w końcu otworzył, zamknął w ładne okładki i... No i co właśnie? No i (tu wstawić coś z obszernego słownika słów niecenzuralnych). Bo był Beksiński malarzem, był fotografikiem, grafikiem też, ale już pisarzem - niekoniecznie.


Właściwie trudno nawet do końca te teksty nazwać opowiadaniami - są to raczej krótsze i dłuższe szkice, wizje, zalążki jakichś fabuł, z których nic nie zdążyło wyrosnąć - pisarski okres Beksińskiego, choć niezwykle płodny, trwał stosunkowo krótko, zaledwie jakieś dwa lata. Po tym czasie artysta stwierdził, że poziom własnych tekstów nie satysfakcjonuje go i porzucił ten rodzaj twórczości na zawsze. Niestety widać to - ten brak przyzwyczajenia, nieoswojenie się z piórem, a zarazem bardzo graficzną, obrazową wyobraźnię autora - w tekstach, czasem niedokończonych, a czasem, wręcz przeciwnie, rozwiniętych ponad miarę. 

Są tu momenty, są opowiadania wybijające się - jak choćby Wilki, które pozostawiły mi w głowie dźwięk wilczej sierści trącej o ściany, czy mocne, kto wie, czy nie zbyt mocne Manekiny i jeszcze parę innych, jest też trochę przyjemnie czarnego humoru, ale poza tym dojmująca monotonia. Monotonia niepokojąca, duszna, trochę straszna, bo Mistrz Mrocznego Klimatu pozostaje sobą nawet w tej nie do końca przez się oswojonej formie i ta charakterystyczna beksińskość znana wielbicielom jego obrazów jest obecna także w opowiadaniach, ale wciąż - monotonia. Ze względu na nią polecam nie rzucać się na połykanie tego wcale pokaźnego tomiszcza jednym tchem - zdecydowanie lepiej, zdrowiej i przyjemniej będzie lekturę dawkować. Serwować sobie opowiadania po jednym, może po dwa. Raczej nie przed snem.

Dwie za to rzeczy udały się tej książce absolutnie: posłowie i wydanie. Pierwsze, będące dziełem Tomasza Chomiszczaka, doskonale uzupełnia lekturę, dodaje jej kontekstu, pozwala zwrócić uwagę na szczegóły, które mogą zwyczajnemu szarakowi przy zwyczajnej lekturze umknąć, a ktore literaturoznawca punktuje bezbłędnie. Drugie natomiast sprawia, że mamy ochotę książkę wertować w nieskończoność, dla samej tylko radości obcowania z przecudną szatą graficzną. W okładce nie ma na pozór nic nadzwyczajnego, ale elegancka czerń wydaje się najodpowiedniejszą dla tej książki, w środku natomiast - grafiki Beksińskiego rozdzielające kolejne opowiadania i przede wszystkim przecudny, bezbłędny skład piękną czcionką. Bez udziwnień, ale ze smakiem i po prostu szykownie. I nawet, gdy weźmiemy pod uwagę to, że książka teoretycznie powinna być do czytania, a nie do oglądania - na tak ładnie wykonany przedmiot po prostu przyjemnie popatrzeć.

Poczytać też można - w ramach eksperymentu raczej niż poważnej lektury. Okazuje się jednak, że może i miał Zdzisław Beksiński rację pisząc do szuflady, a w każdym razie malowanie wychodziło mu zdecydowanie lepiej. Miły detal dla miłośników, w ramach uzupełnienia twórczości, dla całej reszty - można, nie jest to ostatecznie lektura zła, a po prostu średnia, w żadnym jednak razie nie trzeba koniecznie. Polecam za to zerknąć na obrazy pana Beksińskiego, są cudne.

(popularności)