Zamiast tortu - "Światło, którego nie widać" Anthony'ego Doerra



Tyle się o tej książce nasłuchałam jeszcze przed rozpoczęciem czytania od znajomych i nieznajomych – że cudowna, że wspaniała, że w pamięć zapada. Nic dziwnego, że i oczekiwania były wysokie. I pewnie dlatego przeczytawszy już „Światło, którego nie widać” czuję się nieco zawiedziona.


Nie jest to bynajmniej zawód spowodowany brakami fabularnymi powieści Anthony'ego Doerra – pod tym względem trudno „Światłu...” cokolwiek zarzucić. Akcja tego sporego tomiszcza rozgrywa się między Marie-Laure, niewidomą nastolatką z Paryża, a Wernerem – zdolnym sierotą z Zagłębia Ruhry. Tych dwoje połączy ze sobą II wojna światowa i pełen tajemniczy klejnot przynoszący nieszczęście swoim kolejnym właścicielom… Pomysł oryginalny, a akcja także na dalszych stronach nie traci nic ze swej atrakcyjności. Problem leży zupełnie gdzie indziej.

Mimo całego rozmachu, przez cały czas miałam wrażenie, że „Światłu...” czegoś brakuje. Dramatyczne losy bohaterów nie wzruszały mną tak, jak powinny, zakończenie mną nie wstrząsnęło, nie było momentów, w których powracałam do już przeczytanego zdania, tak bardzo mi się podobało. Anthony Doerr odwalił kawał dobrej literackiej roboty – w to nie wątpię – ale w jego pisaniu zabrakło magicznego czynnika X, tego, co sprawia, że książka na zawsze zostaje w sercu i głowie. Brakło wirtuozerii.

Wciąż jednak, „Światło, którego nie widać” pozostaje świetną powieścią – wciągającą, dobrze napisaną i wymyśloną, pięknie wydaną (poziomy układ tytułu na grzbiecie był świetnym pomysłem), nie za długą. Tylko, że mimo wszystko mam wrażenie, jakbym czekała na wielki, czekoladowy tort, a zamiast tego dostała eklera.

Cóż, dobry i ekler.

(popularności)